16 lutego 2018 stwierdziłem, że można by się ruszyć na rower. Do tego samego wniosku doszedł chyba Sebastian, bo spotkaliśmy się na słynnym odcinku baby z grabiami. Zawróciłem i kontynuowaliśmy wspólnie jazdę przez śnieg, lód i błoto. Tego dnia pstryknąłem pierwsze, całkiem niezłe zdjęcie w 2018.
Tą trasę pamiętam doskonale. To jeden z pierwszych przejazdów przez “podkarpacką Toskanię”, którą później bardzo często włączaliśmy do dalszych tras na południe od Rzeszowa. Tego dnia, prawie leżałem na śniegu, który widać na zdjęciu – jazda przez taką śnieżną łatę z telefonem w ręku nie jest najlepszym pomysłem. Co ciekawe, pamiętam również, że w Rzeszowie było wtedy już dość sucho i Seba przyjechał na czystym jak łza supersixie a zimówka została w domu. Poskutkowało to oczywiście ponownym czyszczeniem wszystkiego od a do z.
Pojechaliśmy oglądnąć (i w efekcie kupić) nowy rower dla Ewy, dzięki czemu od tego dnia mieliśmy ten sam model Focusa. Po ogarnięciu zakupu i wstępnym serwisie, ruszyliśmy z chłopakami na trasę przez przełęcze Beskidu Śląskiego a w Wiśle zatrzymaliśmy się na dobre ciacho i kawę. W 2019 koniecznie trzeba powtórzyć taką jednodniówkę z Salmopolem po drodze.
Z tego dnia nie pamiętam zbyt wiele – jedynie dwa fakty:
Pierwsza warta zapamiętania, dłuższa trasa, gdzie mógł zrodzić się pomysł na Bajkowe Misie. Po drodze stop w kawiarni p.t. Orlen bo tamtego czasu wjechały niedziele bez handlu i wszystko po drodze było pozamykane. Dalej jechaliśmy na Orzechówkę i Telegraf. Był to dla mnie pierwszy raz w stronę Telegrafu przez Orzechówkę i pamiętam, że bardzo mi się tam spodobało. Z kolei wszystkim, którzy byli 1 raz na Telegrafie, podobał się widok, który towarzyszy nam po słynnej ściance na końcu grani.
Zaczął się sezon burzowy, zaczęły się ucieczki i spektakularne tła do zdjęć. Traska w stylu romantico, czyli tylko z Ewką, na serpentyny w Jaszczurowej – rekonesans pierwszej, nieoficjalnej edycji Bajkowych Misiów – jeszcze nie było grupy. Tego dnia byliśmy też na koncercie Ostrego.
Tutaj pomysł na Bajkowe Misie chyba ostatecznie się zakorzenił. Dłuższe traski w weekendy z obowiązkową kawą-i-ciastkiem lub piwkiem-i-obiadkiem powoli stawały się czymś w rodzaju wiosennego obowiązku religijnego. Pogoda rozpieszczała. Tego dnia dołączył do nas @wojciu a Justyn na przełączce pod Górą Chełm przeleciał bez zatrzymania na odpoczynek.
Dzięki cynkowi Bartka, wybraliśmy się na Słonne bo podobno miało być tam pięknie. I było. W taki oto sposób znalazłem swoją (kolejną) ulubioną miejscówkę koło Rzeszowa. Dalej, za Drohobyczką, prawie potrąca mnie i Adriana typ na motocyklu, skręcający w lewo i przecinający nasz pas. Na liczniku miałem 58km/h – mieliśmy z górki.
Całkiem sprawny przejazd Sprinterem do Lecco. Po drodze mijamy setki uczestników Autostop Challenge, Rekin rozlewa piwo w busie a winietę w Czechach udaje się nam kupić dopiero w Brnie, zatrzymując się na każdej stacji benzynowej od granicy PL/CZ. Polacy masowo, tak jak i my, ruszyli na majówkę na zachód.
Ponieważ zajechaliśmy na miejsce około południa, mogliśmy jeszcze tego samego dnia zrobić sobie tzw. zombie rozgrzewkę, czyli wyjechać na rower po wstępnym ogarnięciu się. Na pierwszy strzał poszło Morterone i Erve. Od razu górki. W mojej głowie siedzi słynne już ‘ekspresso‘ i pani bez zęba w knajpie w Morterone, z którą Bartek się nie dogadał i dzięki temu zapłacił za piwo tyle co w polskiej spelunie. Na podjeździe do Erve gubi się Piotrek a chmury i mocny wiatr przeganiają nas dość szybko z samej miejscowości.
Valcava nie przewróciła się, i doczekała naszego przyjazdu. Ja akurat nie zrobiłem tam ani jednego zdjęcia, bo goniłem swoją PRkę, którą udało się ostatecznie dogonić. Na zjeździe trochę zmarzliśmy. W Berbenno na kawowym stopie, Kuba zamawia Latte i otrzymuje to co zamawiał, czyli mleko. Śmieszna sytuacja. Po wymianie kilku spojrzeń i paru słowach, pani jednak dolewa mu do mleka kawy i Kuba dostaje to co chciał, czyli Latte Macchiato. Zjazd przez Val Taleggio – jak zwykle piękny. Dalej, w Selvino, jemy pizzę i kierujemy się do Bergamo, gdzie na dworcu kolejowym, Ewka łapie kapcia na dobry koniec trasy.
1 maja to również we Włoszech dzień wolny od pracy. Z tego powodu na trasie prawie-że-wokół lario napotkaliśmy masę rowerzystów. Zjedliśmy pyszne lody w Bellaggio, pocisnęliśmy na Passo del Ghisallo gdzie na niektórych mega wrażenie zrobiła tamtejsza kaplica i muzeum a następnie skierowaliśmy się w stronę restauracji (fot.), w której znów przekonaliśmy się, że włosi mają wolne – była na tyle pełna, że nie mieliśmy szansy na zjedzenie czegokolwiek. Taka informacja, przed atakiem na Muro, była niezbyt korzystna dla morale grupy. Ostatecznie jednak wszyscy atakujący Muro poradzili sobie z tematem. Na zjeździe do Nesso nastąpił niestety mały dzwon i Krzysiek, którego siodełko się rozpadło, wracał do mieszkania na stojąco prawie 40km.
Ten moment pamiętam doskonale. Było to podczas maratonu w Wierchomli, w którym oczywiście nie startowałem a jedynie jechałem sobie po jego trasie. Po drodze, zaraz po błotnym zjeździe mniej więcej w połowie trasy, był sklep. Stwierdziłem, że Cola jest niezłym pomysłem, więc zaopatrzyłem się w puszeczkę, przejechałem kawałek dalej, usiadłem pod drzewkiem i piłem sobie zimny napój, uśmiechając się i kibicując uczestnikom maratonu, mierzącym się z ostatnią górą wyścigu. Celem było poczekanie na mojego imiennika – Michała ale ostatecznie nie nadjechał bo zaraz po wcześniej wspominanym zjeździe, zrezygnował z dalszego uczestnictwa w wyścigu, o czym oczywiście w tamtym momencie nie wiedziałem.
Start z Dynowa. Cel – szybowisko w Bezmiechowej. Na szczycie okazało się, że knajpa jest nieczynna więc z obiadem musieliśmy zaczekać aż do Sanoka. Podczas jedzenia, okazuje się, że zza gór wychodzi burza. Czekaliśmy chwilę na stacji, gdzie przemiłą pogawędkę uciął z nami jeden z lokalnych trenerów kolarstwa a następnie skierowaliśmy się ku domowi. Wymyśliliśmy sobie skrót przez Raczkową. Efekt – 25% po betonowych płytach na 113. kilometrze (fot.).
W końcu przyszły nowe koła. Złożone przez Dandy Horse 38mm węgielki pod szytkę. Z uwagi na to, że to koła do jazdy dookoła komina a nie na wyścigi, jak można byłoby przypuszczać – nie inwestowałem w drogie szytki. Challenge Elite okazały się jednak strasznym bublem. Biły okropnie. Na 6 szt. w zasadzie jedna nadawała się do jazdy. Przy wyższych prędkościach rower stawał się niestabilny, co było szczególnie niebezpieczne podczas zjazdów. Na szczęście reklamacja została uznana i można było za dopłatą wymienić je na porządne i sprawdzone Tufo Hi-Composite Carbon. Nigdy więcej biedaszytek 😀
Kawiarnia, w której planowaliśmy przerwę okazała się być nieczynną, więc po szybkim rozpoznaniu okolicznej oferty, wylądowaliśmy w ciastkarni Paula. Jak się okazało – kawa pyszna, ciacha jeszcze pyszniejsze a miejsce przypomina włoską uliczkę. Jak przerwa w samym Dynowie to tylko tam 🙂
Po mocnej zbiórce dołączyłem do Rekina i Przemka i wybraliśmy się na piwko na przylasek. Warun j.w.
Trasa do Przemyśla przez Hutę Brzuską – jedno z piękniejszych miejsc w okolicy. W Birczy spotykamy Przemyską ekipę jadącą w przeciwnym kierunku. Ostatecznie nieźle zmordowani lądujemy na jednej z piękniejszych starówek południa i po obiadku kierujemy się na PKP do Rzeszowa. Efekt trasy + jedzenia + picia widać na foto. W pociągu było 40 stopni.
Wycieczka malowniczą trasą poprzez Beskid Niski. Start z Dukli – tylko 60km od domu. W 2019 trzeba więcej tam jeździć. Po drodze piękne widoki m.in. na Cergową i jazda w terenie na Przymiarki, skąd można podziwiać piękną panoramę na Pogórze Karpackie (Ciężkowickie, Strzyżowskie i Dynowskie ze swoimi najwyższymi szczytami) oraz Kotlinę Jasielsko-Krośnieńską.
Nie pamiętam już dokładnie co planowaliśmy na ten dzień – chyba Wysoki Dział. Ostatecznie jednak wyszedł nam powrót do Korzeni czyli Chryszczata i Jeziorka Duszatyńskie – pierwsza trasa jaką w życiu jechałem na MTB poza okolicami domu. Bardzo miło było tam wrócić. Pierwotny plan nie wypalił, bo w Cisnej przywitał nas rzęsisty opad.
Wszystkie trzy wykonane w przeciągu kilkudziesięciu minut. Tak właśnie wyglądają zmienne warunki pogodowe w górach.
Zdjęcie zrobione z auta, podczas transferu z Ceresole Reale do Montreux. Te skały zrobiły na nas ogromne wrażenie. Wyrastają ze zbocza góry pod kątem, jakby zaprzeczając grawitacji. Sama przełęcz bardzo długa – około 40km od Aosty. Największe góry w Europie. Miejsce na pewno warte odwiedzenia w przyszłości.
Tylko jedna widokówka z wyjazdu do Szwajcarii bo na ten temat powstał osobny wpis – Szwajcaria na rowerze – najważniejsze przełęcze.
Nie pamiętam dokładnie jaka była geneza tej jazdki ale chyba ruszyliśmy spod sklepu Larego. Tam zdarzyło mi się kilkakrotnie uderzyć na rundę po pracy. Na zdjęciu Krzysiek na grani w Gwoździance. Jest to kolejne miejsce niedaleko domu, które w tym roku odwiedziłem po raz pierwszy a jest maksymalnie piękne.
Po podjeździe na Liwocz, na małej hopce niedaleko Jasła, zapragnąłem skasować Rekina. Wykres z licznika pokazuje, że przy 32km/h stało się to co na zdjęciu. Nie wiem jakim cudem ale nie miałem ani jednego szlifa na ciele i nie podarłem żadnej części ubioru. Jedynie na goleni znalazłem niedużą ranę od zęba korby. Wprawne oko zauważy, że na zdjęciach mojego roweru, prawy pedał nie jest w takiej pozycji jak powinien. Widać to choćby na tym głównym foto, pokazującym go na tle Szwajcarskich szczytów w tym wpisie: FOCUS IZALCO MAX DURA-ACE DI2. Przyczyna zerwania tytanowej osi była prawdopodobnie powiązana z zatarciem łożyska, którego serwis odwlekałem od dłuższego czasu. Jeszcze tego samego dnia zamówiłem dokładnie takie same pedały 🙂
Po kłopotach z niedoszłym współorganizatorem, zostałem sam z całym przedsięwzięciem i zaliczkowanymi apartamentem i samochodem. Zastanawiałem się parę dni czy tematu nie odpuścić. Teraz, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że podjąłem najlepszą możliwą decyzję i wyjazd doszedł do skutku. Coś jeszcze mogło pójść nie tak? Oczywiście! Na 3 dni przed wyjazdem dostałem telefon że nasze auto się zepsuło w Anglii. Gimnastyka była niemała aby ostatecznie pojechać zestawem inny bus + osobówka. Jakby tego było mało, na Brenner były takie korki, jakich jeszcze w życiu nie widziałem i przejazd w Dolomity (1200km autostradą) trwał ponad 20h…
Pierwszy dzień w Dolomitach to klasyczna Sella Ronda. Doświadczyliśmy totalnej karuzeli pogodowej. Wahania temperatur, słońce, deszcz. Widać na foto. Plastikowe siatki, u niektórych, znakomicie sprawdziły się jako ochraniacze na buty. Nikt nie narzekał. Widoki wynagradzały wszystko.
Różne dni przynosiły różną pogodę. Podczas powrotu z najcięższej trasy, gdzie w zasadzie od połowy czyli od Giau jechaliśmy w deszczu i <10 stopniach zaczęły pojawiać się anomalie. U jednych zaczęły wychodzić kontuzje i niemoc, u innych wręcz nadprzyrodzona moc 😀 Z pewnością był to test charakteru. ANI JEDNA Z 3 DZIEWCZYN ANI RAZ NIE NARZEKAŁA (przypominam – trasa ponad 125km i ponad 3500 w pionie, 4 duże alpejskie przełęcze). Po rowerze urządzaliśmy sobie zawody dronem za 30zł. Na foto widać trwającą rywalizacje kto pierwszy wyląduje na postawionym pionowo rollerze.
Przez tą grupę entuzjastów motoryzacji z St. Gallen nasz wyjazd chwilkę się opóźnił. Później było już tylko lepiej. Żeby nie kazać wam scrollować z powrotem na samą górę, wklejam raz jeszcze cover photo i przypominam (pisałem już o tym na insta), że wyszło ono dokładnie w takim stanie z mojego telefonu, który to zmieniłem zaraz przed wyjazdem w Dolomity. Nie ma tu grama postprodukcji.
Po Szwajcarii i Dolomitach trasa dookoła Tatr nie była dla mnie niczym szczególnym w kwestii widokowej. Co innego w kwestii wyczynu. To moje drugie 200+ w życiu i chyba nie prędko zdecyduję się na kolejne. I bynajmniej nie chodzi tu o niemoc, ból itp – z tym poradziliśmy sobie doskonale. Taki dystans to chyba nie do końca coś co lubię. Mimo wszystko temat warty odhaczenia, ekipa na medal, jedzonko pyszne, humory bardzo dobre (foto na 150+km) i na szczęście pogoda się udała. Szkoda tylko defektu Ewki…
Ta jesień była niesamowita. Tak samo jak wiosna. Pogoda utrzymywała się w nieskończoność. Strasznie często czilowaliśmy na Łanach przy zachodzie słońca. Jak było więcej czasu to jeździliśmy na piękne, choć już trochę krótsze, trasy. Oby więcej takich jesieni!
I przeżyliśmy wspólnie piękny przedłużony weekend. Objechaliśmy znaczną część najładniejszych okolic Rzeszowa i Wielką Pętlę Bieszczadzką. Pogoda nie mogła być lepsza. Z anegdotek, przypominają mi się dwie:
Przy okazji odsyłam do #8 – jest tam foto tej samej drogi na wiosnę. Można porównać.
Wycinka na nowym asfalcie z Lecki do Gwoźnicy dała efekt pozwalający na takie fajne kadry. W ogóle wartym jest odnotowania fakt, że w tym roku ów asfalt powstał. Chyba większość lokalsów od lat czekała na utwardzaną nawierzchnię na tym łączniku przez las. Może i nie trzyma on poziomu naszych podkarpackich asfaltów ale dzięki jego powstaniu, mamy idealny skrót na jedne z ładniejszych dróg w okolicy.
Może nie wszyscy wiedzą, ale mamy tutaj u nas zamek – bohatera Fredrowskiej Zemsty. Teraz nawet jest tam przyjazna kolarzom knajpa. Tego dnia zawitaliśmy w jej progach pierwszy raz. Szkoda tylko, że Karol wpuścił w szprychy przerzutkę, urywając ją, przed samym podjazdem na zamek.
A na koniec, poniżej, panorama z widokiem na Sassolungo. Świetny to był rok. Dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili. Do zobaczenia na trasie w 2019!
P.S. Pytacie mnie co z majówką 2019. Coś będzie 🙂 I myślę, że znów Como. Szczegółów jeszcze nie ma ale styczeń to dobry miesiąc na planowanie maja 🙂
Prawa autorskie zastrzeżone
53x11.pl - BLOG KOLARSKI | Stworzył i prowadzi Michał Masłowski | Wdrożenie: Strony i sklepy internetowe WordPress Rzeszów