Bardzo prosty plan, po raz kolejny bez odrabiania zadania domowego. Myślałem, że Triangolo Lariano, z rzeczy szerzej znanych, ma mi do zaoferowania jedynie podjazd Muro di Sormano, który chodził za mną od kilku lat. Na szczęście temat z poprzedniego akapitu, czyli Giro di Lombardia (bo jakoś wciąż nie mogę przyswoić nowej nazwy – Il Lombardia i chyba nie tylko ja mam z tym problem) dał mi trochę do myślenia. Poszperałem w necie na temat tego wyścigu, znalazłem wpis, że jest to klasyk bez twarzy gdzie pisano, że jedynym stałym punktem, który pojawia się rok-rocznie jest Madonna del Ghisallo. Musi coś być w tamtym miejscu – pomyślałem. Szybkie śledztwo internetowe i już wiedziałem o co chodzi. Plan trasy zmienił się od razu – miałem dwa miejsca docelowe!
Start z Como, godzinka jazdy pociągiem z mojego obecnego miejsca zamieszkania. Niecałe 13EUR w dwie strony łącznie z rowerem. Bilet rowerowy we Włoszech kosztuje 3EUR i jest ważny 24h od skasowania. Na Xperie wgrany track, który uratował mi później ze 2x tyłek, kiedy się zapędziłem 🙂 Jedziemy! Pogoda na miejscu obiecująca. Już na pierwszym podjeździe czuję, że za ciepło się ubrałem. Bluza + nogawki 3/4 to zbyt wiele jak na 21 stopni. Spokojnie można było jechać na krótko. Na jednym z rond zjeżdżam się z jakimś prosem na dopasionym Colnago na Super Recordzie EPS, ciuchach Castelli Rosso Corsa i butach Sidi Wire. No tak – jetem we Włoszech – myślę. Tutaj raczej drugiego Gianta nie spotkam. Włosi wyjątkowo kochają swoje marki i nie ma się im co dziwić. Co więcej, tutaj wraz z drogim sprzętem raczej idzie w parze dobra forma, więc tracę gościa dość szybko z oczu.
Do Canzo ruch samochodowy utrzymywał się na dość wysokim poziomie. Później spadł niemal do zera. Podjazd od Asso do Madonna del Ghisallo minął mi bardzo szybko. Ta strona jest zdecydowanie łatwiejsza niż serpentyny od Bellagio. Po drodze w zasadzie nie był jakichś mega widoków, jednak na górze czekała zacna nagroda. Oprócz mega widoków na wysokie, skaliste góry i jezioro Como, jest tutaj kaplica i muzeum kolarstwa. Normalnie wspomniałbym pewnie jedynie o muzeum ale ta kaplica jest wyjątkowa i niesamowita. Dowiedziałem się na temat tego miejsca dość sporo i postaram się to teraz pokrótce opisać.
Legenda głosi, że w średniowieczu, lokalny hrabia o imieniu Ghisallo został zaatakowany przez bandytów. Próbując się ratować, zobaczył postać Matki Boskiej i skierował swoje kroki w jej kierunku, co uratowało mu życie. Następstwem tego wydarzenia, jako dziękczynienie, w 17 wieku wybudowana została kaplica. Na początku, Madonna del Ghisallo stała się patronką podróżnych. Następnie, w 1949 roku miejscowy ksiądz, Ermelindo Vigano, zdołał przekonać papieża Piusa XII aby ten oficjalnie przemienił ją w patronkę rowerzystów. Od tego czasu mała kaplica stała się sanktuarium legend kolarskich, zarówno żywych jak i zmarłych, i stanowi niesamowity pomnik dla historii kolarstwa.
Przełęcz na której stoi kaplica to popularna trasa wśród kolarzy – ja o tym nie wiedziałem. Po raz pierwszy została wykorzystana ramach wyścigu kolarskiego Giro di Lombardia (stara nazwa faktycznie dużo bardziej mi leży niż ta nowa Il Lombardia), którego pierwsza edycja ruszyła w 1905 roku. Chociaż trasa wyścigu zmieniała się na przestrzeni lat – czemu zawdzięczamy opinie, że to wyścig bez twarzy – Passo del Ghisallo pozostaje stałym jego punktem. Oprócz Giro di Lombardia, przełęcz została wykorzystana w wielu wyścigach takich jak Giro d’Italia, Coppa Agostini i Giornata della Bicicletta.
Ostatecznie – dlaczego kaplica jest niesamowita? Bo zawiera zbiór kolarskich pamiątek, które byłyby przedmiotem zazdrości każdego muzeum naszego sportu na świecie. Ściany maleńkiej kaplicy są praktycznie w całości pokryte proporczykami klubów rowerowych z całego świata, koszulkami mistrzów świata oraz zwycięzców i zwyciężczyń przeróżnych kolarskich wyścigów. Najbardziej widoczna jest jednak kolekcja rowerów które tworzyły historię tego sportu. Chyba najbardziej znanym zabytkiem w kolekcji jest zniszczony rower mistrza olimpijskiego z 1992 roku – Fabio Casartelli. Jest to dokładnie ten rower, na którym Casartelli jechał, kiedy rozbił się na zjeździe z Col de Portet d’Aspet podczas Tour de France z 1995 r i tragicznie zmarł. Znając tę historię i widząc pogięty widelec w rowerze na wystawie, można poczuć zmrożoną w żyłach krew.
Ponieważ mała kapliczka ma ograniczoną pojemność a rowerowych artefaktów wciąż przybywa, nieopodal wybudowano muzeum kolarstwa. O tym obiekcie napiszę Wam jednak kiedy indziej – po tym, jak osobiście go odwiedzę. Nie chcę kopiować informacji z sieci 😉
Wracając do mojej jazdy – po Ghisallo przyszła kolej na powrót do kluczowego punktu trasy i mojej najcięższej jak do tej pory wspinaczki. Zanim zaatakowałem Muro, po podjechaniu kilku serpentyn, zatrzymałem się w samej miejscowości Sormano na kawę i ciastko – żeby nie było, w końcu Włochy. (Skoro już się czepiam nazw, to kto wymyślił Włochy?!? Cały świat mówi Italia…)
Długość: ~2km
Przewyższenie: 304m
Nachylenie: avg. 17% max. 25%
Dach: 1124 m.n.p.m.
To jest właśnie Muro w liczbach. Nie ma taryfy ulgowej. Wjeżdżasz za szlaban (podjazd jest wyłączony z ruchu) i od razu wali Cię po nogach. Na asfalcie zaznaczony jet każdy metr, który dodajesz do swojej sumy przewyższeń. Im bliżej te znaczki koło siebie, tym bardziej stromy jest dany odcinek. Oprócz oznaczenia wysokoći, na asfalcie możemy zobaczyć jeszcze czasy prosów z dawnych lat i punkty obserwacyjne z nazwami szczytów Resegone i Cornizzolo. Co ciekawe, w latach 60. po dwóch edycjach GdL, kolarze sprzeciwili się prowadzeniu trasy przez Muro, z uwagi na jego stromiznę. Najbardziej sztywny odcinek jest tak stromy, że uślizguje tylne koło, jeżeli odpowiednio się nie ułożysz na rowerze. Do localsów z Rzeszowa – wyobraźcie sobie Tropienie Węża przez ~1km. Tak to właśnie wygląda. Widoki natomiast są świetne. Może nie tak piękne jak w Dolomitach ale wciąż mamy do czynienia z prawdziwymi Alpami. Ostatecznie osiągając 1124 m.n.p.m. wylądawałem na Colma di Sormano i rozpocząłem zjazd w kierunku jeziora Como.
Ciekawostka: Podczas zjazdu do Nesso, w wyjątkowo zakrzaczonym terenie znajduje się fabryka i siedziba firmy Enervit. Wygląda to co najmniej tak, jakby oprócz legalnych odżywek gotowali tam jakieś sekretne mikstury.
Jeżeli pośród czytelników jest ktoś, kto zna jakąś fajną miejscówkę na północy włoch, o której mogłem nie słyszeć – będę wdzięczny za info! 🙂
Prawa autorskie zastrzeżone
53x11.pl - BLOG KOLARSKI | Stworzył i prowadzi Michał Masłowski | Wdrożenie: Strony i sklepy internetowe WordPress Rzeszów