Jest już jesień. Zaliczasz kilka tras na polskiej ziemi.
Później nastaje zima.
Śpisz… dłuży się ten okres straszliwie.
W końcu wstaje słońce. Słońcem w tym przypadku są początki marca. Śnieg jeszcze leży i jest go całkiem sporo. Sprzedałeś rowery, została tylko „zimówka”. Zaczynasz się ruszać, bo przecież w końcu będzie ciepło. Dni są krótkie, jest zimno, na drogach jest pełno brudu a w powietrzu smog, bo przez kominy domów ulatnia się nieznanego pochodzenia spalane paliwo stałe. Starasz się jeździć w niekonwencjonalnych godzinach, żeby nie wdychać tego gówna. W końcu przecież będzie ciepło…
Przychodzi ciepło. Można ściągnąć ochraniacze neoprenowe z butów. Można zdjąć paskudną kurtkę Saxo Bank i pojechać normalnie na rower. Ciepło trwa dwa dni. Cyk, 20 cm śniegu. Dziękuję.
I znów brud na drodze, znów syf w powietrzu, znów trzeba kombinować.
Witamy w Polsce.
Ale wiecie co? To wcale nie jest prawda.
To ciepło w końcu przyszło z początkiem kwietnia. Prognoza – cały tydzień lampa. I kolejny. I kolejny. Aż ciężko w to uwierzyć, ale od dwóch tygodni świeci słońce i następny tydzień też taki ma być. W 3 dni zrobiło się zielono. Dzięki jeździe w syfie, ilość kilometrów w nogach była już na tyle słuszna, żeby bez wstydu można było kręcić w mocnej grupie. Długa odzież wylądowała na stałe w szafie. I teraz przychodzi najlepsze.
Góry, miasteczka, jeziora, dziedzictwo UNESCO, kolarska historia… Ta…
To, że mieszkam właśnie tutaj, na Podkarpaciu, jest jednym z większych uśmiechów losu w moją stronę. Te wszystkie szerokie na 2,5m asfalty, na których ruch samochodowy jest zerowy. Te dość krótkie, ale treściwe, podjazdy. Do tego jakość nawierzchni niemal wszystkich dróg + ich gęstość i różnorodność + widoki dookoła… Przestrzeń, cisza i spokój. Wyobraźcie sobie – wyjeżdżam z domu, robię 60km i 800m w pionie i mijają mnie 2 samochody, 3 zające, 5 saren, bażant i klucz lecących na północ gęsi – sztuk 208. Wszystkie te elementy składają się na to, że jazda na rowerze w moich okolicach jest bardzo przyjemna i bezstresowa. Po prostu przyjemność z jazdy na najwyższym poziomie.
Pojedźcie sobie do Italii. Tam kierowcy jeżdżą efektywnie. Jak tylko jest możliwość, że jeden czy drugi się zmieści – wykorzystuje to. Do tego po każdej nawet najmniejszej bocznej drodze śmigają auta. Stelvio z marzenia spełnionego 8 lat temu, stało się ostatnią przełęczą na jaką wracam. Non stop warkot silników, głównie motocyklowych. I owszem. Jest pięknie. Ale nie tylko kolarze to piękno przyjeżdżają podziwiać. Idąc dalej – w kultowych miejscach takich jak Sella Ronda, asfalt jest naprawdę pierwsza liga. Ale pojeździjcie po lokalnych drogach wokół miast. Jest dramat. Dziury, pęknięcia, piach, kamienie. Poziom urbanizacji jest bardzo duży. Przyroda w zasadzie jest tłem dla metropolii. Żeby wyjechać na spokojniejsze drogi i do tego cieszyć się widokami, trzeba jechać samochodem godzinę. Suma summarum, jest inaczej.
Wróciłem do Polski. Na początku dostałem nieźle po łbie aurą i okolicznościami. Teraz, kiedy przyroda budzi się do życia, wiem, że nie chcę mieszkać nigdzie indziej. Przełom kwietnia i maja to mój ulubiony okres w roku a kolarska wiosna nigdzie nie smakuje tak dobrze jak tutaj.
Jest jeszcze jeden ważny akapit. Ludzie. Ekipa, z którą jeżdżę tu na rowerze to nieodłączny element każdej trasy. 3h mija jak 1h. Gadka, rywalizacja, postoje na ciacho. Mistrzostwo. Dzięki Wam wszystkim, że jesteście i że dzielimy wspólną pasję.
Prawa autorskie zastrzeżone
53x11.pl - BLOG KOLARSKI | Stworzył i prowadzi Michał Masłowski | Wdrożenie: Strony i sklepy internetowe WordPress Rzeszów