Home > Sport > #Giro100 – na trasie Giro d’Italia

Dzięki uprzejmości chłopaków z Luxa Cycling miałem możliwość przeżyć emocje, jakie towarzyszyły setnej edycji Giro d’Italia na trasie prowadzącej przez moją ulubioną przełęcz – Passo Gardena. Było niesamowicie. Dwa dni, na które mogłem się wyrwać z wiru obowiązków, wykorzystałem w 100%. Do Pozza di Fassa przyjechałem w środę wieczorem, by w czwartek, 25 maja stanąć na jednej z serpentyn 18. etapu Giro.

Dzień pierwszy – #Giro100

To, co się działo po drodze i na miejscu jest trudne do opisania. Zaczęliśmy od wspinaczki na Passo Pordoi, gdzie na samym szczycie dopadła nas kolumna reklamowa wyścigu z ogromnym Freightlinerem na czele. Dźwięk jego klaksonu przypominał syrenę lokomotywy i odbijał się przerażającym echem od ścian masywu Sella. Po drodze mijaliśmy SETKI kolarzy, w tym bardzo dużo Polaków. W Arabbie kolumna miała postój i kiedy zjechaliśmy na dół, impreza trwała już na dobre. Dostaliśmy jakieś śmieszne gratisy, w tym, jak się później okazało, dmuchane poduszki do siedzenia na ziemi i pognaliśmy na Campolongo. W Corvarze zdecydowaliśmy się na kawę i ciastko, a choć w pierwszym barze było tak dużo kolarzy, że nie zostaliśmy obsłużeni – nie zrezygnowaliśmy – i w drugim zjedliśmy z Dominikiem po kawałku najdroższego Apfelstrudla świata. Dzięki takiemu zastrzykowi energii w postaci cukru i podniesionego ciśnienia, podjazd i szukanie optymalnego miejsca na Gardenie były niezwykle łatwe. Zdecydowaliśmy się ustawić około 200m poniżej przełęczy, gdzie rozpościerał się piękny widok na serpentyny, praktycznie do samej Corvary. Na miejscu byliśmy około godzinę przed wyścigiem, który to według roadbooka miał nas minąć około 15:30. Na miejscu było bardzo dużo ludzi, ale wszyscy tak rozstawili się wzdłuż trasy, że nie było problemu z oglądaniem pięknej walki, która później miała miejsce dokładnie tam, gdzie staliśmy. Serio – nie mogliśmy trafić lepiej.

Wyścig sam w sobie ma ogromny rozmach. Wprawdzie nie mam porównania z Tour de France (jeszcze), ale to, ile osób jest zaangażowanych w organizację Giro przerosło moje wyobrażenia. Dla przykładu – zauważyliśmy, jeśli dobrze pamiętam, 6 (SZEŚĆ) śmigłowców śledzących wyścig + 1 transmisyjny latający na dużej wysokości. Samochodów organizatorów jest pewnie z 10x więcej niż to, co się widzi w TV.

Tak jak wspomniałem, Gardena była idealnym miejscem na podziwianie kolarskiego spektaklu. Jeżeli obserwujesz mój profil na Instagramie, to masz wyobrażenie o tym, czego byłem świadkiem.

Najpierw przecierałem oczy ze zdumienia na widok tempa, w jakim pod górę szła ucieczka. Później, kiedy oskarżany przez wszystkich znawców kolarstwa o bycie nudnym i pasywnym Quintana, zaatakował dosłownie parę metrów od nas. Pomimo, że nie jestem fanem Quintany, nie mogłem wyjść z podziwu, jak można jechać 30km/h pod taką górę dłużej niż 5s. Być może piszę oczywiste rzeczy, ale widzieć akcję w TV, a widzieć w jakim tempie prosi jadą pod tę samą górkę, pod którą wcześniej jechało się samemu, to dwie różne rzeczy.

Jeszcze mała dygresja odnośnie pasywności liderów. W wielkich tourach za dużo jest do stracenia, by porywać się na takie akcje jak Gilbert na Flandrii. Żeby wygrać wyścig w takim stylu, trzeba zaryzykować jego przegranie. Czasy, w których wielokrotne, heroiczne ataki i odpowiedzi na nie porywały tłumy, już minęły a oczekiwania względem zawodników nie spadły. Każdy chciałby widzieć czołówkę jadącą w trupa z blatu pod wszystkie znaczące góry, ale faktem jest, że oni mają 3 tygodnie ścigania w zasadzie dzień po dniu. Ludzki organizm jest w stanie znieść wiele, ale pewnych progów po prostu nie da się przejść na legalu (chcę wierzyć, że kolarstwo jest w tym momencie czyste). Dla przykładu dane Anacony z Blockhaus pokazują, o jakiej skali mówimy. Będąc pomocnikiem lidera (nawet pomimo, że ma na imię Winner), prowadził Quintanę przez 12,5 min ze średnią 393 watt (6.05W/kg). Kiedy Quintana odpalił po zwycięstwo etapowe, Anacona “po robocie” jechał 6,5km ze średnią 322 watt, tracąc ostatecznie ponad 4 minuty do Nairo. Ponad 4 minuty. Na 6,5km. Jadąc 322W.

Po tym, jak grupa przejechała przez Gardenę, całe mnóstwo kolarzy, niczym młode pająki opuszczające gniazdo, wylało się na drogę. Na górze ciężko było przejechać. Pani sprzedająca colę po 3 Euro za puszkę, zrobiła chyba interes życia. Po drodze nie mogłem sobie odmówić fotki ze słynnym Didi “el Diablo” Senftem, którego od lat widać na trasach Giro i TdF. Jako pamiątkę, zwiozłem bidon SKY, którym prawie dostałem po nogach od jednego z zawodników. Ciekawe czy świeciłbym w nocy, gdybym spróbował napoju będącego w środku, choć według mnie pachniał jak zwykły izotonik.

Dzień drugi – Poprawka

W piątek chłopaki pojechali na Stelvio. Ja zrezygnowałem – wolę Dolomity. Zacząłem od Selli, która, jak się okazało, jest domem dla sympatycznych kurczaków. Istnieje nawet duża szansa, że nie są one materiałem na rosół. Dalej, po Gardenie, wymyśliłem sobie, że ponieważ nie jechałem jeszcze od Valparoli do La Villi, to tak właśnie zrobię. W głowie, nie wiem skąd, ułożyłem sobie wyobrażenie, że jest to łatwy podjazd. Nic bardziej mylnego. Był najdłuższy tego dnia 🙂 Do tego siesta w Corvarze przyczyniła się do pustek w brzuchu, a żar lał się z nieba do tego stopnia, że asfalt pachniał dość intensywnie. Końcówka Valparoli solidnie mnie zmęczyła, a na domiar złego, na dwie serpentyny przed końcem, wyprzedziła mnie pani w różowych trampkach, biegowych spodenkach i koszulce na ramiączkach. Jechała sobie luźno na 30-kilowym e-biku enduro. Co to za dziwne czasy…

Na Passo Falzarego zaskoczył mnie fakt, że mój ulubiony bar, gdzie kiedyś kolega rozlał gorącą czekoladę po całej podłodze, jest zamknięty. Szkoda. Zjechałem więc na dół i usiadłem naładować baterie w jednym z fajniejszych miejsc – w Salesei, poniżej Col di Lana. Miejsce nie dość że piękne, to w dobrym miejscu – około 10km przed Pordoi. Oznacza to, że pod górę nie jedzie się zaraz po tankowaniu. Pizza, Cola, lody, kawa – pełen zestaw. Przed samym Pordoi jeszcze tylko wciągnąłem zimnego radlera i wyruszyłem na 9 km wspinaczki na znikającej powoli, wraz z postępującym trawieniem, bombie. Z każdym metrem noga kręciła coraz lepiej i zacząłem doganiać kolarzy, którzy wyprzedzili mnie zaraz po starcie w Arabbie. Zjazd z przełęczy w godzinach wieczornych to poezja. Pusto, cisza, spokój, CHŁÓD – w końcu.

Zdjęcia z logo 53×11 – moje

Zdjęcia bez logo – Michał Szulhan

Zdjęcie z Didim – Z blatu po świecie

53x11.pl - BLOG KOLARSKI | Stworzył i prowadzi Michał Masłowski | Wdrożenie: Strony i sklepy internetowe WordPress Rzeszów