Calpe, najbardziej oklepana miejscówka wśród polskich kolarzy – amatorów, gościła mnie pierwszy raz. Muszę przyznać, że nie bez powodu ludzie jeżdżą tam trenować i nie bez powodu ludzie nie jeżdżą tam napawać się pięknem otoczenia. Owszem, jest morze, są góry, są skały ale kurcze, przynajmniej dla mnie, to nie jest to samo co alpejskie krajobrazy. Natomiast jako baza na wiosenne zgrupowanie jest to bardzo dobra opcja. My akurat trafiliśmy w okienko pogodowe bo przez cały nasz pobyt pogoda była w zasadzie idealna. Bardzo dobry tydzień na rozpoczęcie sezonu i powolne wkręcenie się na kolarskie obroty. W moim przypadku oczywiście jazda z pozostałymi uczestnikami wyjazdu była całkowicie bez sensu toteż samodzielnie lub z Ewą zwiedzałem okolicę w powolnym tempie. To bardzo fajne doświadczenie, kiedy w centralnej i wschodniej europie kończy się zima (dwa dni przed wylotem byłem jeszcze na nartach gdzie temp. dochodziła do -20°C) a Hiszpanii jest śmiganie na krótko i napawanie się słońcem. Kto mnie obserwuje na Instagramie, ten widział pewnie jakieś wrzutki.
Taki początek sezonu dał mi niezłego motywacyjnego kopa. Po powrocie na jeden z nielicznych płaskich skrawków półwyspu apenińskiego, miałem mentalną moc aby kontynuować rozpoczęte dzieło a budząca się nieśmiało wiosna pomagała mi w realizacji planu. Pojawiły się pierwsze setki na weekendach i górzyste krajobrazy (choć póki co obserwowane głównie z dolin). Zdarzyła się nawet jazda w grupie z Ciclisti Dergano.
Przy okazji – na Facebooku strzeliło ponad 800 lubiących nawet pomimo mojej małej, ostatnimi czasy, aktywności. Dzięki bardzo! →
Razem z marcem rozpoczął się też na dobre sezon na klasyki – mój ulubiony okres w kalendarzu pro imprez kolarskich. Przez hiszpański wyjazd jakoś kompletnie pominąłem Omloop Het Nieuwsblad (25 lutego) i Kuurne-Brussels-Kuurne (26 lutego). Pomimo tego, że akurat leciałem samolotem w popołudnie, kiedy odbywał się jeden z moich ulubionych klasyków – Strade Bianche – nie dało się go pominąć. Piękne zwycięstwo Kwiatka na solo dało wielkie nadzieje na nadchodzące imprezy. Jak tylko złapałem 4G po przyziemieniu, miałem odpalone ‘last kilometers’ na YouTube. Pamiętam, że parę dni wcześniej czytałem wpis Sylwasa odnośnie faworytów. Jego proroctwo odnośnie Kwiatka wypełniło się pierwszy raz by ponownie wypełnić się dwa tygodnie później, po kolejnym wpisie przed Primaverą (Mediolan – San Remo).
Nie jest łatwo wygrać Mediolan-San Remo, nie ma prostej taktyki. Wymaga to bystrości i dobrych nóg, inteligencji na rowerze. Dla mnie w sobotę jedzie dwóch kolarzy. Nawet jeśli z Peterem rozmawiam również po polsku, to mój faworyt jest Polakiem. Sagan ma super nogę, jest faworytem numer 1, ale wierzę, że Michał uchwyci ten jeden konkretny moment, jak w Ponferradzie, by móc podnieść ręce na Via Roma. Jest silny, zmotywowany i świadomy, że nie jest to łatwy wyścig w interpretacji.
Sylwester Szmyd
I tak oto “mamy” pierwszy polski monument 🙂 Dawno nie emocjonowałem się tak przed TV. Kolejne tygodnie to rozgrzewka przed RVV czyli Dwars door Vlaanderen czyli taktyczne zwycięztwo Quick Stepu i dominacja Grega w E3 – Harelbeke i Gent-Wevelgem. Nie ma za bardzo o czym dyskutować. No, może pomimo faktu, że Terpstra w tym sezonie doskonale sprawdza się w roli ucieczkowego zamulacza (czemu również dał wyraz w De Ronde) oraz, że Sagan nie ma w tym roku za dużo szczęścia (czemu również dał wyraz w De Ronde).
W sumie jakoś nigdy o tym tu nie pisałem, ale wiosenne klasyki to mój konik i mam słodko-gorzki nastrój kiedy wiem, że pojutrze Roubaix a później już tylko Ardeny i zaczynają się toury. A do tego wspomniane Roubaix to ostatni wyścig Tornado Toma i kończy się pewna epoka w kolarstwie. Cóż, taka kolej rzeczy.
Wracając do mojego kręcenia, oprócz standardowej rundy w różnych wariantach, udało mi się wyskoczyć spontanicznie do Bergamo (zmiana planu w trakcie jazdy to piękna sprawa) oraz wspiąć się na Monte Barro skąd rozciąga się piękny widok na Lecco i Jezioro Como. Zdarzył się też wypad trekkingowy ze znajomymi na Passo Mortirolo, jeszcze wtedy pokryte śniegiem, gdzie w Rifugio Al Lago del Mortirolo zjedliśmy przepyszny obiad. Nie było niczego superhiperniesamowitego ale koniec końców udało się przekręcić 1010km co jak do tej pory jest moim marcowym rekordem. Niby nic imponującego ale biorąc pod uwagę, że nie jestem zbyt wielkim fanem jazdy na trenażerze ani w kiepskich warunkach pogodowych (t.j. poniżej 10 stopni) to wynik jest całkiem OK i jestem z niego zadowolony.
Hehe.
Prawa autorskie zastrzeżone
53x11.pl - BLOG KOLARSKI | Stworzył i prowadzi Michał Masłowski | Wdrożenie: Strony i sklepy internetowe WordPress Rzeszów