Niewątpliwym jest, że Województwo Podkarpackie to piękne tereny. Być może są uważane przez resztę kraju za zaścianek i biedotę (czy jest to prawda polecam sprawdzić samemu) ale uroku odmówić im nie można. Będąc na studiach, w środku Polski i w Holandii zawsze lubiłem się chwalić moimi rodzinnymi okolicami. Uważam że jest czym. Wiadomo – każdy kolarz kocha góry. Podczas studiów strasznie brakowało mi przewyższeń. W okolicach Łodzi dało się jeszcze co-nieco znaleźć ale w Holandii jedyne miejsca gdzie Polar rejestrował swoim barometrycznym czujnikiem jakiś spadek czy wznios m.n.p.m. to przejazdy pod drogami (świetna infrastruktura).
U mnie jest inaczej. U mnie jest to za czym tęskniłem przez te kilka lat. Nie ma wielokilometrowych przełęczy ani ostrych serpentyn w których ledwo się mieścisz. To co tu jest to dzika, nie zepsuta ręką człowieka natura oraz nieduże i te trochę większe pagórki. Można tutaj po drodze spotkać niedźwiedzia albo żubra (takie zwierzę). Wszystko zaczyna się na południe od Rzeszowa – im dalej tym wyżej i bardziej dziko. Zaleta tego miejsca jest też taka, że jak z jakiegoś powodu miałbym dość górek, to jadąc na północ mam płasko jak na stole.
W ostatnią niedzielę byliśmy z ekipą na jednej z ładniejszych tras szosowych w tym roku. Zainspirowało mnie do tego dwóch gości – Przemek i Damian. Chłopaki jakiś czas temu zrezygnowali ze ścigania i napinki na rzecz długich dystansów i eksploracji. Nie raz i nie dwa widziałem ich zdjęcia i filmy z różnych zakątków Podkarpacia. Zapytani dlaczego poszli tą drogą, mówią tak:
Długi dystans daje ogromne poczucie wolności, czas zatrzymuje się w miejscu. Nie chodzi wtedy o to kto jest mocniejszy, kto podjedzie szybciej ale kto więcej zapamięta i więcej wyniesie dla siebie. Damian
Nie chciałem się oszukiwać i robić z siebie kogoś kim nigdy nie będę. Nie muszę być podziwiany przez nieznanych mi ludzi. Przeszedłem drogę ścigania, ale moją karmą, z logicznych powodów, stała się ambitna turystyka. Uważam, że z kolarstwa można wyciągnąć więcej niż tylko Waty i KOMy. Prawdziwa przyjemność zaczyna się tam, gdzie kończy się rywalizacja.Przemek
Wracając do naszej trasy, na tapetę wziąłem zachodnią część Pogórza Przemyskiego, Góry Słonne i Dolinę Sanu. Samą trasę planowałem z wyprzedzeniem na Strava Routes a chłopaki pomogli mi w jej dopracowaniu – nie wszędzie jest asfalt, choć i tak zdziwilibyście się, że jest tam gdzie jest.
Start zaplanowaliśmy w Dynowie, około 30 minut samochodem od Rzeszowa. Pogoda nie była idealna, dość chłodno i wietrznie jednak był to jeden z tych dni gdzie wiatr nam pomógł a nie przeszkodził. Zaczęliśmy dość szybko podjazdem na Jawornik Ruski. Jak tylko oddaliliśmy się od Sanu, skończyły się gospodarstwa. Bezkresne pola i lasy otaczały nas aż do Lipy i Malawy, gdzie spotkaliśmy Bartka.
Okolice Birczy to bardzo malowniczy teren. Przekonaliśmy się o tym wyjeżdżając z niej w kierunku Woli Korzenieckiej i Lądowiska Arłamów. Tam zaczyna się prawdziwa dzicz. Droga przestaje być idealnie wyasfaltowaną wstążką, staje się wąska i prowadzi przez rozległą dolinę przez Jamną Górną i Dolną aż do Arłamowa. Widać tutaj gołym okiem, że dawniej były to wsie z prawdziwego zdarzenia. Lasy wykarczowane są do pewnego poziomu a poniżej rosną samotne drzewa, które niegdyś towarzyszyły gospodarstwom zniszczonym w latach 40 XX wieku. Są to tereny objęte przesiedleniami i akcją Wisła. Smutna historia ludzi zamieszkujących niegdyś Bieszczady daje w chwili obecnej skutek taki, że mamy do czynienia z chyba najdzikszym zakątkiem Polski. Sam Arłamów ma również ciekawą historię, zachęcam do poszukania we własnym zakresie.
Jedziemy dalej. Tym razem przez lasy, nowo wyasfaltowanymi „serwisówkami” dla pojazdów ALP. Jest pięknie. Dzika zwierzyna ucieka nam sprzed kół. Podjazdy, zjazdy i tak aż do Wojtkowej gdzie wbijamy się na główną drogę. W Wojtkówce skręcamy w prawo i kierujemy się na Olszanicę koło Leska. Po drodze podjazd z niedużym „siodłem” które jest jednym z tych miejsc, gdzie samochody jada same pod górę, choć wydaje mi się, że to bardziej kwestia złudzenia optycznego. Nie mieliśmy czasu tego sprawdzać. Zjechaliśmy do Olszanicy na „obiad”.
Z tego miejsca zostały nam jeszcze dwie większe góry w tym „dach wyścigu” – serpentyny w Wujskiem. Po drodze jednak zaliczamy „ślepą uliczkę” w Bezmiechowej a dokładniej podjazd do Szybowiska.
4km pod górę gdzie oszczędzano na asfalcie i zamiast serpentynek zrobiono sztywną, prostą dróżkę. Za plecami piękne widoki, z boku pasące się owce pilnowane przez pasterzy i psy. Jesteśmy w górach, bez wątpienia. Na górze wisienka na torcie w postaci panoramy. Tego dnia akurat nikt szybowców nie używał. Można było spokojnie stanąć i podziwiać widok rozlegający się ze szczytu. Zjazd nagrałem więc nie opisuję.
Dalej Manasterzec i Załuż. I wspomniany wcześniej dach – podkarpacki klasyk Serpentyny od strony Wujskiego. Widać pozostałości po GSMP. Widać pogięte bariery i ślady hamowań. Była walka. Podjeżdżamy z Dominikiem równym tempem. W międzyczasie Chmury niemalże się całkowicie rozeszły. Na górze chwila odpoczynku i zjazd do Tyrawy Wołoskiej na Colę po 1,65zł. Chyba najtańsza w tym roku. Zjazd ten dobrze pamiętam bo w 2012r, kiedy kładli tam nowy asfalt, wpierniczyliśmy się z Marcinem w świeżo położoną warstwę, dostaliśmy srogą reprymendę od operatora maszyny a na dole zdzieraliśmy pół godziny lepik z szytek. Stare dzieje 🙂
Do Tyrawy Solnej dojeżdżamy szeroką doliną wzdłuż potoku Tyrawka a stamtąd kierujemy się na Mrzygłód, Końskie i Krzywe. Chyba jeden z piękniejszych odcinków dziś. Dwa nieduże podjazdy przez rozległe pola i las, kwitnące rzepaki i niesamowite widoki na okoliczne wzgórza. Do tego dróżka wąska na szerokość jednego samochodu, cisza i spokój. W prawdzie lepszy widok mieliśmy za plecami i dobrze byłoby jeszcze tą droga przejechać w przeciwnym kierunku ale i tak można było się nacieszyć mimo 130km w nogach. Drogi od Tyrawy Solnej do Dydni są świeżo wyremontowane, ruch zerowy. Asfalt jak stół. Jedzie się lekko i przyjemnie.
Ostatni odcinek to główna droga Sanok – Dynów, wzdłuż Sanu. Piękna rozległa dolina, kładki wiszące, parę hopek. Asfalt nie wszędzie dobrej jakości ale widoki bardzo przyjemne. Wracamy do cywilizacji… Byliśmy ujechani, nogi kręciły w trybie robota – dopóki nie trzeba było mocniej przycisnąć, jechało się dobrze. Na wspomnianych końcowych hopkach troszeczkę cierpieliśmy 🙂 Dziurawe odcinki drogi dawały w kość ale na metę dojechaliśmy uśmiechnięci. Baterie zostały naładowane na nadchodzący tydzień w 100%. Koniec końców wyszło 160km i niemal 2300m w pionie.
Prawa autorskie zastrzeżone
53x11.pl - BLOG KOLARSKI | Stworzył i prowadzi Michał Masłowski | Wdrożenie: Strony i sklepy internetowe WordPress Rzeszów