Styczeń i luty pomijam, bo nie działo się nic, co miałoby związek z rowerami. Zimy de facto nie było – więc jeździć się dało. Ja nie jeździłem. Zimowa przerwa od roweru to dla mnie naturalna kolej rzeczy. Zaczynając sezon w marcu, w zasadzie już pod koniec sierpnia nie chce mi się jeździć. Przeczekanie zimy ma u mnie z reguły wymiar narciarski, o ile aura na to pozwala. Wracając do sedna: sam sezon przemijał raczej spokojnie. Kwiecień i maj były totalnie rowerowe, później liczba godzin poleciała przez pół ze względu na absorbującą pracę. Z założenia olewałem wyścigi, choć było kilka wyjątków. Nie przygotowywałem się do żadnego z nich, nie miałem żadnych celów, po prostu jeździłem na rowerze.
Miesiąc rozruchowy. Mocy brak, z pogodą średnio – jeździć trzeba. Nawet nie tyle, że trzeba ale w marcu już tak drze na rower, że wykorzystuję każde okienko pogodowe jazdę. W marcu złożyliśmy nowe koła do Focusa Ewki. Zaczęła się jazda na szytkach a sam rower zyskał +100 do prezencji. Teraz to istna rakieta.
Choć pogoda jeszcze nie była idealna, zaczęła się jazda na poważnie. Odbył się pierwszy, inaugurujący sezon, wypad z Ekipą TROLL TEAM w Beskid Wyspowy. Ekipa była podzielona na szosowców i MTB. Ja z dziewczynami jeździłem na szosie. Zdobyliśmy m.in. Przełęcz Knurowską w Gorcach, zaliczając przy okazji pierwszą setkę w sezonie. Kwiecień to też pewnego rodzaju przełom w moim podejściu do MTB – miałem pierwszy raz okazję przetestować prawdziwego, pełnowartościowego 29-era. Był to Scalpel, zapożyczony od Larego. Testy te na tyle przekonały mnie do 29, że miesiąc później stałem się posiadaczem nowego roweru. Oprócz tego, odkryłem nowe oblicze Beskidu Niskiego – podczas rekonesansu Klasyku Beskidzkiego, odbywającego się co roku w Łosiach.
Zaczęło się od wspomnianego wyżej, szosowego, Klasyku Beskidzkiego, gdzie pechowo złapałem pierwszego kapcia w sezonie. Kolejny tydzień przyniósł Maraton MTB w Łańcucie, gdzie z kolei rozwaliłem tylne koło w Scale (pomimo tego udało mi się dojechać do mety). Trzeci tydzień maja zaowocował zakupem nowego roweru MTB – Trek Superfly FS 7. Jego pierwsza jazda zakończyła się dość szybko i pechowo. Tydzień ten zaprowadził mnie również na przepiękną, widokową szosę z Komborni do Czarnorzek. Czwarty tydzień, to istna poezja. Esencja europejskiego MTB, czyli wypad nad Jezioro Garda. Półki nad przepaściami, podjazdy po 1800m, szaleńcze zjazdy na kompletnie beznadziejnych hamulcach w nowym rowerze. Zdobyte m.in. Passo del Tremalzo.
Czerwiec był bardzo gorący. Przyniósł ze sobą spadek ilości godzin spędzonych na rowerze, pierwsze zwycięstwo Ewy w Cyklokarpatach, gdzie ja jechałem bez numeru, oraz mój drugi i przedostatni wyścig w tym sezonie – maraton w Krośnie. W Czerwcu eksplorowałem z Miśkiem Grochowiczną oraz pojeździłem po okolicy na szosie. Wystąpiłem również w roli kibica na maratonie w Polańczyku, gdzie organizatorzy nie popisali się organizacją zawodów.
Jeszcze mniej godzin na rowerze. Zwykłe jazdy po okolicznych górkach przeważyły nad tylko jednym, dalszym MTB – przejazdem bez numeru wraz z maratonem w Jaśle, gdzie zostałem oparzony w łydkę tarczą hamulcową jednego z zawodników. Ten incydent wykluczył mnie z jazdy na kolejne 1,5tyg. Co roku jakaś przygoda…
ALPY! Udało się i w tym roku. Wyjazd będący dłuższy czas pod znakiem zapytania, ostatecznie odbył się w wersji skróconej, bo tylko 3 dni jeździliśmy na rowerach. Dla mnie nowe doświadczenie – spanie na kempingach w przyczepie. Ostatecznie zrobiliśmy Sella Rondę, dłuższą rundę po Dolmitach, której najdalszym punktem od bazy była Passo Valparola oraz, jako kropka nad i, klasycznie – Stelvio.
MTB. W sierpniu to „Maraton” – bo znów bez numeru – w Wierchomli, gdzie trasa do połowy była fajna a później wujowa, oraz wypad z Trollami do Rytra, gdzie nie obyło się bez przygód w krzakach… Ostatecznie wyjazd był BARDZO udany. Zjazdy na fullu 29 i hamulcach XT to mistrzostwo świata.
Wrzesień to przede wszystkim, zwycięski dla Ewki, finał Cyklokarpat w Dukli. Pierwsze miejsce w kategorii i pierwsze w open kobiet. Jest się czym cieszyć, zwłaszcza że walka była do ostatnich kilometrów. Ostatecznie o zwycięstwie w open zdecydowało 9,15 pkt, które na tle wszystkich zdobytych 2389,52 jest wartością bardzo, bardzo niską.
Co do mojej osoby… Ostatni wyścig w sezonie – MTB Boguchwała, czyli lokalny, zaprzyjaźniony “ogórek” który cieszy się bardzo dobrą reputacją. I nie ma się czemu dziwić bo zorganizowany jest bardzo dobrze. Krąży nawet taka legenda, że chwałę na lato zdobywa się w Łańcucie a chwałę na zimę – w Boguchwale.
20 września pojechaliśmy do Rytra – naszej ulubionej bazy wypadowej na typowy Beskid Sądecki, który nigdy się nie nudzi. Wyjazd busem, w licznym składzie – jak zawsze super!
Ilościowo mizernie bo tylko dwa dalsze wyjazdy na MTB i jeden lokalny. Jakościowo natomiast to istna poezja. Wyjazd w Pieniny i zaliczenie ich słowackiej części to była najlepsza rowerowa decyzja roku. I pomimo tego, że wyjechaliśmy dość późno i ledwo nam się udało wrócić przed zmrokiem, uważam, że ta traska to absolutny TOP. Widoki, single, pogoda – cudo!
Drugi wyjazd, niezarejestrowany przez GPS to okolice Wysowej. tutaj już nie było tak pięknie bo było mokro i zimno. Trasa trudna – pionowe podejścia dawały się we znaki. Mimo wszystko było jednak fajnie.
Prawa autorskie zastrzeżone
53x11.pl - BLOG KOLARSKI | Stworzył i prowadzi Michał Masłowski | Wdrożenie: Strony i sklepy internetowe WordPress Rzeszów