TOTALNA AMATORKA

TAK ZACZYNAM SEZON 2015

18 lutego 2015 by in category Życie with 2 and 7
Home > Życie > Totalna amatorka

Czasami sam siebie zadziwiam. W ostatnią niedzielę nie było zimy – była wiosna. 11 stopni na plusie. Myślę sobie – pojadę. Mam na czym, bo brat przywiózł mi moją starą, poczciwą Univegę z Krakowa. Mam w co się ubrać, droga sucha, wiatr nie wieje, relatywnie ciepło. Warunki idealne. Dokładając do tego dzień tygodnia w jakim się one przytrafiły nie mogłem podjąć innej decyzji – jadę. Ale zanim wyjechałem, minęło trochę czasu. Ostatnia jazda w październiku. Skutek taki że nie wiadomo gdzie w chacie znajdują się rzeczy okołorowerowe. Ciuchy, kask, buty… Wszystko zachomikowane. Trasę sobie wymyśliłem standardową – lajcik, 2 górki i do domu. Będzie OK.

I tutaj właśnie popełniłem pierwszą amatorszczyznę. Pomyślałem – krótka trasa, dosyć zimno wypije sobie w domku trochę i bidonu mi nie trzeba. W końcu jadę na luzie, nigdzie nie cisnę, nie robię żadnego treningu. Nawet licznika nie mam. Druga amatorszczyzna pojawiła się już po kilkunastu sekundach od pierwszej. Myślę sobie – niedawno jadłem, nie biorę nic bo ile spalę na takiej trasie? Bez sensu, szkoda czasu. Wychodzę.

No i wyszedłem. Oczywiście rower w proszku, mostek krzywo, opony niedopompowane. O dziwo łańcuch nasmarowany i koła dobrze zamknięte. 5min na szybką regulację, GPS fix OK i jazda. Ale przyjemnie! Ciepło, bezwietrznie, lekko – czysta frajda z jazdy. Dawno tego nie czułem. Pierwszy zjazd, po prawej budowa. Hmm… flagi jakoś tak powiewają jakby ze wschodu wiało. No ale nic nie rzuca, nic nie czuć. Taki wiatr to nie wiatr. Na najbliższym skrzyżowaniu skręcam na wschód. Wieje.

Troszeczkę, ale wieje. Dam radę. To tylko 13km płaskiego pod wiatr. Nie robię tempówki, dam radę. No i jakoś dałem, nawet bez większego ciśnienia, choć ten lekki ruch powietrza delikatnie przeszkadzał. Rowerzyści jadący w przeciwnym kierunku (a było ich tego dnia bardzo dużo) byli jakoś tak dziwnie wyprostowani i uśmiechnięci, jakby im ktoś pomagał w pedałowaniu…

Teraz czas na podjazd. Z grubsza jakieś 4 – 4,5km. Spokojnie, powolutku, bez napinki. Cholera, ale jestem słaby. Ale to nic dziwnego, przerwa była długa, tak samo jak i ten podjazd. Dłużył mi się niemiłosiernie, choć wciąż jechało się bardzo przyjemnie – nie czułem nadchodzącej klęski. Wyjechałem na górę, nie zatrzymywałem się na odpoczynek – teraz zjazd i płaskie teoretycznie z wiatrem. Zjechałem, skręciłem i zaczęły się pierwsze problemy.

Miało być z wiatrem – nie było. W dolinie tego delikatnego popychacza czuć nie było wcale. Po pierwszych 2 kilometrach zacząłem w rękach czuć, że coś jest nie tak. Ciężko mi trzymać kierę. OK, chwila przerwy dla rąk – jadę bez trzymakni. Uda zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Alarm. Zaczyna brakować prądu. Cholera, pić się nawet nie chce choć wodą bym nie pogardził. Głodny nie jestem a nogi jechać nie chcą. Dlaczego?

Jest coraz gorzej. Wlokę się na oko jakieś 20km/h. Mina mi zrzedła, jestem odcięty. Pedałuję siłą woli. Zaczynam być głodny. A przede mną podjazd z dość stromym pierwszym odcinkiem. Uwielbiam mieszkać na szczycie, kocham to. Po każdej jeździe w sezonie, gdy kumple z Rzeszowa już wciągają kox przed TV, ja na pocieszenie mam jakieś 10km i 140m w pionie do domu. ZA KAŻDYM RAZEM. I tym razem też. Jadę i już widzę co się święci. Zaczyna się. Jest dramat – ledwo jadę. Przez głowę przechodzą mi myśli, żeby zejść z roweru i podejść kawałek. Staję w korby, siadam, zmieniam pozycję. Nogi nawet nie tyle co bolą ale po prostu nie chcą jechać. Klasyczny przykład odcinki. Koniec końców wyjeżdżam a na szczycie wyprzedza mnie kolega. Dodam, że wyprzedza mnie jak wóz z gnojem i mknie przed siebie. A ja na zgonie do domu. Strava mówi, że nie przekraczałem wtedy 20km/h. Na szosie.

Smuteczek.

Dlaczego popełniam ten błąd co roku? Po niezłym sezonie mam chyba w głowie to, że jeszcze na jesieni taka traska to jedną nogą leci. Po jakichś trzech miesiącach przerwy to jednak nie to samo. Organizm nieprzyzwyczajony a mózg krzyczy – CHŁOPIE, JESTEŚ PROSEM, JEŹDZISZ JUŻ PONAD 10 LAT – DASZ RADE!

Gówno. Respekt dla każdego kto jeździ na rowerze. Ten kto nie dźwignie się z takiego lamerskiego poziomu jak ja w tą niedziele, nie wie jaki wysiłek trzeba włożyć w kolarstwo.

P.S. Dziś bez zdjęć – nie miałem siły wyciągnąć telefonu 😀 To u góry to z zeszłego roku 🙂

P.S.2. Jak ktoś chce zobaczyć ślad z tej drogi przez mękę to jest on TUTAJ

53x11.pl - BLOG KOLARSKI | Stworzył i prowadzi Michał Masłowski | Wdrożenie: Strony i sklepy internetowe WordPress Rzeszów